GODZINY OTWARCIA

poniedziałek, niedziela zamknięte

wtorek-sobota 10:00-17:00

WDARZENIA

Stanisław Kulon: W bydlęcych wagonach na Wschód

10 lutego 1940 roku Stanisław Kulon został wywieziony wraz z rodzicami i rodzeństwem na Ural. Stracił tam matkę, ojca i troje młodszego rodzeństwa. Przeżycia z tego tragicznego czasu odzwierciedlił m.in. w malarstwie na szkle oraz szczegółowo opisał w książce "Z ziemi polskiej do Polski". Poniżej fragmenty Jego wspomnień.
(...)

W BYDLĘCYCH WAGONACH NA WSCHÓD

Zima 1940 roku była wyjątkowo piękna, mroźna, a całe okolice zasypane grubym, puszystym śniegiem. Jak to dzieci, obiecywaliśmy sobie, że poszalejemy na sankach, nartach czy łyżwach własnej roboty. Wiele takich zimowych rozkoszy już mieliśmy za sobą. Aż tu nagle ciemną nocą 10 lutego 1940 r. około 4-5 rano rozległo się za oknem złowrogie wołanie: - Matuszka otwieraj! Walenie bagnetem po zamarzniętych szybach było jak rzezanie żyletą po ciele. I dalej stanowcze: - Matuszka otwieraj! To były pierwsze, jakie usłyszałem, brzmiące z rosyjska słowa. Będę je pamiętał do końca życia. Zburzyły życie naszej rodziny i wielu tysięcy Polaków zamieszkałych na Kresach Wschodnich. Rozpoczęła się, na niespotykaną skalę, okrutna golgota polskiej ludności – na Sybir, Ural, do Kazachstanu. Pytam się, za co?!
Mama pierwsza ocknęła się, była wystraszona, usłyszała złowrogie zgrzytanie bagnetu po zamarzniętej szybie. Przerażona obudziła Ojca, który miał twardy sen i ciągle jeszcze nie słyszał mocnego już walenia kolbą o wejściowe drzwi i złowrogiego wołania: - otwieraj! Rozbudzony, powoli zarzucił coś na plecy i wyszedł na bosaka do sieni. Drzwi pod wpływem walenia kolbami dygotały i powoli puszczały z zawiasów. Zanim Ojciec odsunął zasuwę, bojcy, cuchnący odorem nieproszeni goście, przekraczali próg naszego domu. Przed drzwiami stało dwóch młodych krasnoarmiejców, uzbrojonych w karabiny z bagnetami, ubranych w długie szarozielone szynele, przy pasie dwa magazynki nabojów, na głowach czapki tego samego koloru co szynele, z krótkim daszkiem, długimi nausznikami i czerwonoburaczaną  gwiazdą.  Na górze czapki widniały śmieszne cycki, jakby anteny. Przerzucone przez ramię na skos, nosili zwinięte w rulon szare koce. Za tymi sołdatami  wszedł trzeci nieproszony gość – cywil. Wyglądał na miejscowego Ukraińca. Jeden a sołdatów krzyknął do zaspanej, ale mocno wystraszonej Mamy: - Ubieraj rebionka i uchadi! Ukrainiec cywil powtórzył, aby Mama ubrała wszystkie dzieci i wyprowadziła na podwórko. Czekały tam na nas sanie zaprzęgiem. Mieliśmy tylko 15 minut, aby się przygotować. Podobno tam, gdzie mieliśmy jechać, wszystko było, i nie trzeba niczego ze sobą zabierać. Jeden z sołdatów powiedział: - Zdies budiet front, a tam?! Wsio prigotowleno. Na was żdat. Po tych słowach cywil Ukrainiec wyjął zza pazuchy kartkę i zaczął wyczytywać nas wszystkich, zaczynając od Ojca, Mamy, a później nas dzieci, od najstarszego brata Władka. Przy każdym imieniu zatrzymywał się, sprawdzał nas po twarzy, a później na tej kartce odfajkowywał. Mama stanęła w słup i gdy się zorientowała, po co przyjechali i co mamy robić, ostro zaprotestowała, że absolutnie nie wyda dzieci, że są zbyt małe, nie ma nas w co ubrać, i zaczęła bardzo mocno płakać. Uklękła przed obrazkiem Maryi i zaczęła się gorliwie i długo modlić. Bojcy krótko naradzili się. Po naradzie jeden został w izbie, aby nas pilnować, a Ukrainiec z drugim wyszli z izby i po kilku minutach obaj przynieśli, prawdopodobnie od sąsiada, sporą ilość ubrań, koców, były i kożuchy, i płaszcze. Rzucili ubrania na środek izby i wrzasnęli na Mamę: Nuże skorej ubieraj! – Mama powoli, w milczeniu, zaczęła nas pakować w te ubrania, płaszcze i kożuchy, a Ukrainiec pojedynczo wyprowadzał nas z izby do wysłanych słomą i starym kożuchem sań. 

Najstarszy brat, Władek, wymknął się z izby, po drabinie wbiegł na strych i zebrał może 20 do 30 kg pszennej mąki. Jeden z bojców chciał mu tę mąkę odebrać, ale Ukrainiec, który widocznie był kierownikiem całej tej akcji, machnął ręką, żeby dał spokój, i mimo, że Rosjanie zaprotestowali, po krótkiej wymianie zdań ostatecznie woreczek mąki znalazł się na saniach. Jak się później okazało, była to nasza jedyna nadzieja na żywność.  W czasie kłótni o mąkę Józek, najstarszy brat, capnął swoje narty, które stały w ciemnym kącie sieni, i niezauważony wyskoczył na podwórko. Szybko wsadził narty do sań i przykrył słomą i kożuchem. Później, gdy jechaliśmy, to po cichu spytałem Józka: - Po co ci narty? – A on mi odpowiedział, że niezależnie od tego, gdzie i jak daleko „te Ruskie” nas zawiozą, wróci na nartach do domu.
I tak w zimny, lutowy poranek, na głodniaka, wystraszeni i zapłakani, znaleźliśmy się w cudzych saniach. W piecu został niewyjęty cały wypiek chleba. Był to wczesny sobotni poranek, w oborze było słychać muczące, niewydojone dwie krowy, został głodny koń, w chlewiku kilka świń, kury i kolorowe małe kaczuszki, które tak lubiłem. Zostały te biedne stworzenia na pastwę losu, na grabież lub pod nóż!
Sanie ruszyły, wszyscy płakaliśmy pod tymi obcymi kożuchami i kocami, a najbardziej Mietek, który dopiero miał niespełna 2 latka.
Ojciec był ponury i milczący. Domyślał się, za co ten los jego i nas spotkał. Była to zemsta Stalina za obronę Lwowa i za cud pod Warszawą! Po miękkich kocach i pachnących perfumami kożuchach i płaszczach domyślaliśmy się, że na pewno pochodzą od naszego najbliższego sąsiada, który miał duże gospodarstwo i graniczył z naszymi polami. 
Było jeszcze bardzo ciemno, gdy jechaliśmy saniami przez całą osadę Sobiesko.  Domy były puste, to tu, to tam słychać było żałosne szczekanie i skomlenie psów, które poczuły, że zostały same. Krowy w stajniach ryczały, zostały nie wydojone. My jechaliśmy jako jedni z ostatnich. Widziałem przez szparę odkrytej szuby, która leżała nad nami, jak pod górę wiła się czarna, ruchliwa jak wąż wstęga stworzona przez paciorki sań, a za nami zostało opuszczone na zawsze moje rodzinne Sobiesko. Czerń pełzającej pod górę złowrogiej wstęgi odbijała się od porannej bieli śniegu i wyglądała na jeszcze bardziej czarną. Tchnęła beznadzieją, jak pełzające po śniegu widmo, jak wstęga nekrologu. 
Było raniutko i ciemno, gdy dowieźli nas do stacji towarowej w Podhajcach, gdzie był szum, gwar i płacz. Stały przygotowane już eszelony, tj. składy pociągów z tzw. bydlęcymi wagonami. Każdy taki wagon był pilnowany przez bojców. I według spisu, w kolejności zaczęli nas ładować do wagonów: od 4 do 6 rodzin do jednego zimnego, nieogrzanego wagonu, czyli koło 40 – 50 osób. Wszyscy razem: starzy schorowani, dzieci i matki z utulonymi niemowlętami. A moja Mama była już z lekko zaokrąglonym brzuszkiem.

(…) Późnym wieczorem usłyszeliśmy zgrzyt żelaza, potem małe szarpnięcie, koła powoli ruszyły, zaczęły charakterystycznie stukotać i wyjechaliśmy ze stacji Podhajce. Ale gdzie? Wszyscy zadawali sobie to pytanie, wiadomo było tylko tyle, że na wschód. Wagony bydlęce , jak to starsi określili, były zbudowane z desek na bazie konstrukcji z metalu. Metalowe okna były bardzo malutkie i zaryglowane, na stałe zakręcone śrubami i zablokowane z obu stron, tak aby nikt nie próbował wyjść przez nie na wolność. Potężne drzwi, okute z obu stron wagonu, były zasuwane i zamykane od zewnątrz na wielkie haki zabezpieczone plombami i dodatkowo pilnie w dzień i w nocy strzeżone przez dwóch sołdatów. I jak tu uciec?!
Wnętrze wagonu było podzielone na trzy części. Dwie boczne o identycznych wielkościach były podzielone za pomocą grubych desek na trzy poziomy. Były to tzw. Nary – prycze, które służyły do spania, leżenia lub siedzenia. Środek o szerokości drzwi wagonu służył jako przestrzeń wspólna, „świetlica”, w której mieścił się żelazny piec, tzw. koza – czegunka, z rurą wychodzącą na dach wagonu. Obok kozy trochę węgla, a w podłodze duża dziura, która służyła jako wspólny wychodek. Przy suficie na środku tej wolej przestrzeni dygotała na cieniutkim drucie samotna żarówka z białym abażurem, podobnym do talerza zawieszonego do góry dnem. 
Gdy pociąg jechał powoli, ta samotna żarówka świeciła przerywanym, bladym światłem. Dla mnie był to jedyny  w tym ponurym wagonie radosny, roztańczony obiekt. 
Otwór w podłodze, od którego wiało zimnem i innymi zapachami, służył nam do załatwiania fizjologicznych potrzeb. Dzieci bez wstydu korzystały przy wszystkich z tego bolszewickiego wynalazku, gorzej było z dorosłymi. Szczególnie skrępowane były kobiety. Zwykle wtedy jedna osoba w kucki załatwiała swoje potrzeby, a druga zasłaniała ją kocem lub płaszczem przed oczami innych. Była to naturalna czynność, ale bardzo upokarzająca i poniżająca godność ludzką – tylko kto wtedy myślał o godności? Gdy nikt z mieszkańców wagonu nie korzystał z „toalety”, otwór zatykany był szmatami, aby nie wiało z niego mrozem. Dziura nie była aż tak duża, by człowiek mógł przez nią wyjść i uciec, można było jedynie głowę wsadzić i przyglądać się, w jakim tempie koła wagonu gonią się po żelaznych szynach.
Posiłki dostawaliśmy raz na dzień i to w różnych porach. Było to na cały wagon (40-50 ludzi) wiadro lichej, cienkiej zupy,  a chleb zwany kirpiczik był wrzucany na podłogę. Był podobny do cegiełek, bardzo czarny, kleisty i dzielony na pajoki. Pajok to norma około 150 g – dwie małe kromeczki na cały dzień. Na postojach pozwalano nam zbierać do wiader śnieg, który był topiony na czegunce i z tego była woda do picia. Nie pamiętam, aby przez cały okres podróży ktoś z nas umył ręce czy buzię, nie było czym. 
Jechaliśmy przeważnie nocą, a w dzień staliśmy gdzieś na poboczach stacji lub w gołym polu; ale bywało i tak, że gdy postój trwał za długo, to nas przetaczano do przodu lub do tyłu, chyba dla zabawy konwojentów i aby nam się nie nudziło.
Nary, na których spędzaliśmy cały czas nocą i dniem, były ciemne i ponure, a rano skoro świt budziłem się i liczyłem oszronione mrozem gwoździe, które zmrożone bielą odbijały się od brązowych desek. Dla mnie były to jasne punkciki usłane w rytmie paciorków różańca – niektórzy, a szczególnie starsi, modlili się do tych paciorków. Często przystawiałem język i lizałem te zmrożone główki gwoździ, aby mieć choć trochę wilgoci w ustach.
Jak już wspomniałem, okna były szczelnie zamknięte i nigdy w czasie podróży nieotwierane, natomiast drzwi były otwierane na dostarczenie pajoku i sprawdzenie, czy wszyscy są obecni, czy ktoś czasami nie „wykorkował” lub nie prześlizgnął się przez dziurę w podłodze. Dorośli, wsłuchując się w różne rodzaje dochodzących do nas dźwięków, orientowali się, gdzie jesteśmy i co robią bojcy; wzrok był wyłączony. Zastanawiali się, jakie zamiary mają bojcy, którzy nas dzień i noc pilnowali.
Dopiero po pewnym czasie dorośli zaczęli kombinować i wpadli na pomysł, aby poszerzyć pole obserwacji o wzrok. Scyzorykami, kozikami, co kto miał, między krawędziami desek w ścianach wagonu wyrzynali małe podłużne szpary, aby zobaczyć, jaki jest świat na zewnątrz, gdzie jesteśmy, w jakim kierunku jedziemy i gdzie i ilu jest bojców, którzy nas pilnują. Przez te szczeliny wiało świeżym mroźnym powietrzem, ale najważniejszymi punktami informacyjnymi były mijane stacje, miasta, teren. Na tej podstawie starsi orientowali się, gdzie jesteśmy i w jakim kierunku nas wiozą. Któregoś ranka, gdy obudziłem się, a było to już po kilku dniach spędzonych  w zimnym i ponurym bydlęcym wagonie, usłyszałem, jak starsi mówili, obserwując świat przez szparę wagonu, że stoimy przy bocznych torach stacji Grodno; a później był Mińsk i dalej na wschód.
Dnie i noce mijały. We dnie czekaliśmy na bocznych stacjach, czas się dłużył, raz tylko otwierali na oścież metalowe drzwi na kółkach, aby na wrzucić,  jak prosiakom w chlewie, wiadro zupy – lury i w worku chleb kirpicziki. Wieczorem, powoli, ze stukotem ruszyły koła wagonów, które były jakby przymarznięte do szyn. Rozpędzona maszyna szła już w swoim jednostajnym rytmie, połykając kilometry i mknąc w siwą, zmrożoną bezkresną dal, a ja leżałem na pryczy i liczyłem świetliste od mrozu, zawieszone jak gwiazdy na niebie gwoździe wbite w ściany i w sufit wagonu. Zliczyłem wszystkie, najpierw ile jest rzędów, a później ile jest w każdym rzędzie gwoździ – paciorków, do których starsi zwracali się wzrokiem i coś po cichu szeptali, może modlili się, a mrożone gwoździe służyły im  jako różaniec. Kto to wie? Na środku żarówka ciągle, bezustannie dygotała i rysowała swoim obrotowym ruchem kręgi, orbity na tle ciemnych desek sufitu; jak pociąg szybko gnał po szynach, to te orbity rysowane żarówką były większe lub mniejsze, wszystko zależało od szybkości pociągu.

(…) Któregoś dnia, podczas wyjątkowo długiego postoju, widziałem przez szparę wagonu wiele eszelonów  pełnych zdezorientowanych, podobnych do nas ludzi – dzieci, starców i kobiet otulonych jakimiś szmatami, smutnych, zrozpaczonych. Spojrzenia dzieci były bez wyrazu, bez śladu radości i już bez zdziwienia. Puste jak u manekinów. Tragizm sytuacji, w której byliśmy, pogłębiała niepewność każdej następnej chwili. Nie tylko my nie wiedzieliśmy, co będzie z nami, Rosjanie też mieli problem: co robić z tyloma naraz transportami ludzi? Czekali na decyzję, co dalej. Po kilku dniach postoju na tej nieludzkiej stacji pełnej ludzi ruszyliśmy, ale jakby w odwrotnym kierunku. Z tyłu eszelonu zrobił się przód i pojechaliśmy dalej. Wieźli nas nocami. Starsi orzekli, że teraz wiozą nas na północ, gdzieś na biegun północny, na pożarcie białym niedźwiedziom. I tak się stało, wszędzie lasy i lasy. Piękne, dorodne drzewa o wysmukłych kształtach, wspinające się swoimi zielonymi koronami do nieba, bliżej Stwórcy. Te cudowne, zmrożone sosnowe lasy były przerywane pustymi, biało szklistymi polanami. Wszędzie błękitny mróz i biel śniegu, a w tej bieli, z dala od żelaznej drogi, przytulone do siebie jak zmarznięte kuropatwy, siedziały małe, ubogie, drewniane wiejskie chatki.  Czasami widziałem  z dalekiej perspektywy jakąś babuszkę w kożuchu i chuście na głowie, gdy z przerębli w zamarzniętej rzece niosła na przygarbionych plecach dwa drewniane wiadra wody na specjalnych nosidłach.
Któregoś dnia nad ranem pociąg stanął. Była to końcowa stacja żelaznej drogi: Perm – Mołotow lub Meudielewo, ale raczej Mołotow – miasto najdalej wysunięte na północny wschód, opierające się o granice Gór Uralskich. Dalej już żelaznoj dorogi nie było.
Na peronie nie było ani jednego cywila, natomiast na nasz eszelon czekali ustawieni czwórkami czerwonoarmiści, oszronieni i zmarznięci. Stali nieruchomo, ubrani w brzozowe łapcie, nogi do kolan owinięte mieli w płócienne onuce przepasane na krzyż wełnianymi, grubymi sznurkami koloru brązu lub buraczanej czerwieni, dalej w górę spodnie waciaki, kurtki waciaki, a na głowie potężne czapki uszanki, prawdopodobnie z lisów syberyjskich. Torsy i piersi przepasane mieli na krzyż zwiniętym w rulon szarym kocem, na drugim ramieniu zwisała wintówka, karabin z bagnetem w szpic. Karabiny związane były tym samym wełnianym sznurkiem co onuce na nogach.
Dorośli mówili, że ci sołdaci to syberyjskie dywizje, które wyruszają na zachód na front, ale na jaki front? Był rok 1940, może koniec lutego, może początek marca. Potraciliśmy rachubę czasu. 
Po pewnym czasie pod nasz pociąg podjechały maszyny Ziły. Na rozkaz głównego komandora bojcy otworzyli drzwi wagonów i kazali nam szybko wsiadać do podstawionych samochodów, które okropnie smrodziły. Uruchamiano je na gaz drzewny. Po obu stronach szoferki były dwa podłużne, podobne do kotłów piece, w których spalano cięte w specjalne kostki sosnowe drewno. Samochody były kryte: tzw. paki – więźniarki, do których wchodziło się po drewnianej drabince. Ładowali nas, ile się zmieści i jak popadło, nie zwracając uwagi na grupy rodzinne. Przy tym szybkim załadunku odebrali nam wszystkie dokumenty. Nasz Ojciec też musiał oddać jakieś małe książeczki, które trzymał  w wewnętrznej kieszeni starej marynarki. Konwojenci zrobili z tych dokumentów małe kupki i zaczęli je po kolei podpalać. Z naszych dokumentów zrobili sobie ogniska. Mieli przy tym tyle uciechy, że aż zmrożona para buchała z ich roześmianych gęb, a wintowki zawieszone na ramionach zaczęły jakby tańczyć i dygotać z tego szyderczego i dzikiego śmiechu i mówili między sobą: wot, uże niet Polaczkow.
Pozostali bojcy wrzeszczeli do nas po rusku: skorej, skorej. Gdy zobaczyli, że mój brat Józek trzymał narty, z którymi chciał wejść do Ziła, brutalnie odebrali mu je i wrzucili do jednego z ognisk, w którym dopalały się nasze dokumenty – nasza tożsamość. Staliśmy się anonimowi, liczeni na sztuki jak bydło. Do opuszczonych przez nas wagonów ładowano syberyjskich sołdatów,  biednych, ale groźnych, bo gotowych na wszystko. A nas dalej ładowano do samochodów ile się da, ale już jako numery lub sztuki. Po załadunku dopchnięto nas i zamknięto za nami na rygle drzwi. Silniki zaryczały, zadymiły przeraźliwym smrodem. Koło nas nie było żadnego cywila, załadunek odbywał się w ciszy i bez śwadków.
(...)

Fragment z książki "Z ziemi polskiej do Polski" Stanisław Kulon, Wspomnienia 1939-1958, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2008

DO GÓRY

Serwis wykorzystuje pliki cookies. W dziale Polityka Prywatności mogą Państwo przeczytać o zasadach ich używania oraz ustawieniach przeglądarek internetowych. Korzystając z serwisu akceptują Państwo wymienione w Polityce prywatności postanowienia.