Ireneusz Bęc jest absolwentem LSP im. A. Kenara w Zakopanem. Studiował na ASP w Krakowie. Dyplom otrzymał w 1985 r. w pracowni prof. Jerzego Nowosielskiego. Zajmuje się malarstwem. Mieszka i pracuje w Krakowie. Jest nauczycielem w Zespole Sztuk Plastycznych im. A. Kenara w Zakopanem. Miał liczne wystawy indywidualne m.in.: Galeria Mały Rynek, Kraków, 1985; BWA, Sandomierz, 1988; Zakłady Norblina, Warszawa, 1988; Galeria Res, Kraków, 1992; BWA, Zakopane, 1993; Mała Galeria, Nowy Sącz, 1994; Galeria Pegaz, Zakopane, 1996; Otwarta Pracownia, Kraków, 1996; Otwarta Pracownia, Kraków, 1998,
Rozpocząłem moją realizację cyklu prac malarskich. Co przyniesie pierwszy ryzykowny, żeby nie powiedzieć desperacki zabieg destrukcji starych obrazów?
Destrukcja, powrót i odtworzenie – rekonstrukcja – w takim rytmie powstawały kolejne moje obrazy. W odległych czasowo od siebie sesjach. Tego rodzaju sposób realizacji obrazu nie zrodził się z przemyślanego założenia. To zresztą wydaje się zrozumiałe, rzadko bowiem twórca dzieła już w czasie jego powstawania myśli o jego restauracji, w dodatku z implikacjami z czasu, który kiedyś nadejdzie i którego znać dziś jeszcze nie może.
Sztuka ostateczna, bez ozdobników, bez nadziei, z oznakami, z przeczuciem oznak życia w lepszej być może formie, doskonalszej? Nie wiadomo, gdzie tego szukać, może gdzieś głęboko w wyobraźni, gdzie zaprowadzi intuicja i przeczucie lepszego? Gdzieś daleko za horyzont zdarzeń albo poza sferę gwiazd stałych, by potem pokornie powrócić i spojrzeć ze smutkiem na własną beznadziejną niemoc?
- Fiolet: symbol męczeństwa, śmierci – za obraz stracony? Obraz miłości?
Symbol ofiary miłości. Rekonstrukcja obrazu nigdy u mnie nie jest pełna, zawsze są to jedynie podmalowane resztki dawnych obrazów. Nie sposób odtworzyć ich nawet w przybliżeniu, bo i po co? Niszczyć i naprawiać? Mnie chodzi o to, aby pozostałości po, już może niechcianym, obrazie o czymś mówiły, coś przypominały, były cichym echem przeżyć z przeszłości. Tymi pierwszymi, tymi ważnymi, przy których ta cała zdjęta dziś gruba powłoka farby była niejako warstwą ochronną po to, żeby dziś mógł pokazać się i odsłonić człowiek. Może bardziej odważny, może bardziej doświadczony. Miejscami podmalowane owe resztki (pozostałości) są trochę jak makijaż na twarzy nieboszczyka, a ślady gencjany – środka antyseptycznego – oczyszczają symbolicznie zadane przeze mnie rany, właściwy proces rekonstrukcji mojego obrazu. Gencjana ewokuje tez eliminacje tego, co zbędne, co przeszkadza w bezpośrednim kontakcie z dziełem. To żmudny i powtarzający się proces pozyskiwania i wreszcie utrwalania śladów odkryć, to archeologia własnych obrazów.
Świadomie pozostawione ślady malatury, zgięć płótna po przełożeniu na drugą stronę są trwałymi śladami swoistej reanimacji. Są także świadectwem poszukiwań tego właściwego obrazu, namalowanego kiedyś, bardzo dawno. Zmęczone, pokaleczone czasami malowidło to nie akt twórczej desperacji czy zamierzonej ekspresji, to efekt poszukiwania tego prawdziwego odbicia mojego w owym czasie stanu ducha, emocji, nastroju. Kiedyś z nonszalanckim gestem rzucona na płótno farba rozlewała się, dawała się nawet kontrolować; mogłem tę całą gęstą zupkę dosmaczać i w tym procesie przyrządzania miałem przyjemność i zadowalający efekt końcowy. Jednak to danie czekał ten sam los co inne, poprzednie. Uleganie powolnemu procesowi entropii lub, co bardziej prawdopodobne, radykalnej, bezkompromisowej brutalnej mojej ingerencji – bo właśnie przyszedł na to czas.
Ireneusz Bęc